Tygodnik offline [12/16]

21:30:00

Ależ miałam w tamtym tygodniu wenę.  Plan pięciu tekstów zdawał się realny.
Wtedy padł nam internet.
Było środowe przedpołudnie.
Byłam właśnie w trakcie formowania tweeta na temat promocji na książki Jo Nesbo na publicat.pl, kiedy zgasła ikonka połączenia internetowego na routerze.
Nie zdziwiło mnie to zbytnio, bo byłyśmy w trakcie przenoszenia się do innego dostawcy (oferującego superszybki internet, co tu oznacza maks. połow tego, co mam w Polsce - widzę, jak powoli wgrywają mi się obrazy na bloga, a o HD na youtube zapomnijcie). Podłączyłyśmy więc nowy router, który w krótkim czasie zaczął migać jak oszalały na czerwono. Zgodnie z instrukcją w książeczce zadzwoniłyśmy na infolinię. Tu zaczyna się dramat.
Akt pierwszy. Środa po południu.
Pan na infolinii zapewnia, żeby się nie martwić, problem jest u nich i za chwilę będzie połączenie.
Akt drugi. Piątek. Połączenia nadal nie ma.
Scena pierwsza, przed południem.
Pan na infolinii oznajmia, że nie może pomóc, bo musi być kto w domu. Mamy zadzwonić, kiedy ktoś dotrze do domu.
Scena druga. Dziewiąta wieczorem.
Po godzinnej próbie dodzwonienia się (we are sorry, we are very busy at the moment) i kilku przełączeniach, pani informuje, że nie wie, o co chodzi. Mówi, że jutro ktoś do nas zadzwoni. Na koniec dodaje, że mam duży pakiet internetowy w telefonie, więc możemy wykorzystać telefon jako hotspota. Liczę w myślach do dziesięciu.
Akt trzeci. Sobota.
Scena pierwsza. Rano.
Przychodzi pierwszy rachunek za internet od nowego dostawcy, choć nie skonsumowałyśmy jeszcze nawet jednego bajta.
Oczywiście osoba, która miała zadzwonić, nie zadzwoniła, więc dzwoni moja siostra. Pan informuje, że żeby połączyć się z internetem, potrzeba telefonu stacjonarnego (w domyśle kolejny sprzęt w abonamencie) oraz osoby do instalacji, co kosztuje ponad 100 funtów. Moja sis odmawia, nie było tego w umowie. Pan się wije. Sis chce rozwiąza umowę. Pan wije się jeszcze bardziej, ale już po nim.
Scena druga. Po południu.
Dzwonimy do poprzedniego dostawcy, żeby do nich wrócić. Pani mówi, że spoko, potrzeba tylko numeru linii telefonicznej, który jest albo w papierach (czyli nie wiadomo gdzie), albo u aktualnego dostawcy. Obiecuje zadzwonić za 10 minut, jak wydobędziemy ten numer. Dzwonimy do aktualnego dostawcy, przełączają nas tysiąc razy, w końcu zgłasza się jakaś babka, która mówi, że tak, żeby poczekać, czekamy chwilę, w końcu ona się nie zgłasza ponownie, tylko się rozłącza. Liczę w myślach do dwudziestu. Znajdujemy numer w papierach. Pierwsza pani, która miała zadzwonić po 10 minutach, nie dzwoni.
Akt czwarty. Niedziela.
Od czterech dni nie mamy internetu i nikt nie wydaje się być zainteresowany przyłączeniem nas.
Akt piąty. Poniedziałek rano.
Pan na infolinii naszego starego dostawcy informuje, że do podłączenia internetu potrzebny jest inżynier, który nas odwiedzi i podłączy. Czas oczekiwania na jego wizytę to dwa tygodnie. DWA tygodnie.
Koniec części pierwszej.
Kurtyna.

Nie wiem czy doczekam jego przyjścia, bo mam po dziurki w nosie tego kraju.

Zeszłotygodniowa sprawa prysznica rozwiązała się dopiero w ten wtorek, kiedy moja sis zagroziła w agencji rozwiązaniem umowy najmu.

Zaczyna mnie męczyć ten kraj i zastanawiam się bardzo poważnie nad powrotem do Polski. Kiedyś mieszkałam tu całkiem długo i to lubiłam, ale widocznie z wiekiem zmniejsza mi siê tolerancja na olewactwo i ciągey deszcz. I te telefony. Anglicy mają jakąś obsesję na punkcie rozmów telefonicznych, nic nie załatwisz mailem ani w oddziale, tylko wszystko telefonicznie. Załatwianie telefoniczne zaś polega na tym, że wisisz na telefonie godzinami i nic z tego nie wynika. Poza tym Coventry jest naprawdę brudnym, depresyjnym miastem i do tego wygląda, jakby ktoś je rozdeptał. W skali 1-10 daję mu 8, wiêcej mają tylko Birmingham i Bradford (Bradford prawdę mówiąc przebija skalę). Marzy mi się Bournemouth, ale ogólnie kocham nadmorskie miasta. W sumie, co mnie trzyma w tej zapyziałej dziurze? Tylko moje przekonanie, że jestem tu tylko na chwilę i nie wiążę przyszłości z Anglią. Zresztą, jeśli dojdzie do Brexitu, życie tutaj stanie się dla obcokrajowców trudniejsze niż jest.
Dostałyśmy ostatnio książeczkę o referendum i chcę napisać o tym tekst, jak to wygląda z tutejszej perspektywy.

W InStyle dodatkiem w tym miesiącu były lakiery NailsInc i wzięłam jeden tylko z powodu koloru i ceny - 3,99. Normalnie te lakiery kosztują powyżej 10 funtów i niestety nie mam dobrego zdania o tej marce (choć czaję się na kolor Porchester Square, który ma obłędny, beżowy kolor). Tym razem wzięłam kolor, który mnie oczarował i nie żałuję. Kolor nazywa się Ohio Dream i jest to szaraczek z minimalną fioletową domieszką. Jedyna wada - jest bardzo gęsty, nie wiem, czy taki mi się trafił, czy taki ma być, ale trudno się nim maluje. W buteleczce wygląda bardzo podobnie do Kobo, ale na paznokciach jest inny, ciemniejszy i zdecydowanie szary. Na razie pod Seche Vite trzyma mi się trzeci dzień bez zarzutu. Inne kolory dostępne z gazetą to czerwony, koralowy i niebieski.

Z racji tego, że nie miałam internetu, nie będzie tym razem wykopalisk. Starałam się być na bieżąco z ulubionymi blogami, korzystając z  internetu w telefonie, ale nic poza tym.
Chciałabym napisać, że nowy tydzień będzie lepszy, ale naprawdę zaczynam się bać, co przyniesie tym razem (poza brakiem neta oczywiście).

Ciao.

Ps. Nasza sąsiadka pożyczyła nam internet, więc może uda mi się bywać częściej.

You Might Also Like

0 komentarze

Popularne

Instagram